Dominika Ciemięga to projektantka i undergroundowa influencerka, która pod marką Trash Couture tworzy ubrania z używanych ciuchów, skrawków, śmieci. Pokazuje, że moda z odzysku budzi pożądanie, sprzedaje się i daje poczucie sprawczości. 

Kiedy po raz pierwszy wzięłaś do ręki coś, co jest tzw. śmieciem i zrobiłaś z tego coś, co śmieciem nie jest? Pamiętasz ten moment?

Jasne! To zaczęło się, gdy w wieku 12 lat dostałam na Mikołaja pierwszą maszynę do szycia. Wtedy przerabiałam wszystkie szmaty, które były dostępne – zbierałam różne materiały, stare „dziady”, ścierki od jednej i drugiej babci, od mamy, jakieś dżinsy potargane od mojego ojca. Kiedyś nie było takiej wielkiej nadprodukcji, więc moja mama niechętnie dawała mi te rzeczy, bo trzymało się je na wszelki wypadek, myśląc, że przecież „się przydadzą”. Dziś to brzmi absurdalnie. 

Wtedy to nie były dla Ciebie śmieci, prawda?

No nie! Dopiero później, gdy ubrania były coraz bardziej dostępne, łatwiej stawały się śmieciami do wyrzucenia. 

Kiedy zaczęłaś świadomie myśleć o tym, że tak naprawdę zmieniasz wartości?

Dopiero trzy lata temu i zainspirował mnie do tego projektant, Tomasz Armada, bo on wykorzystywał, tak zupełnie oficjalnie, ubrania z lumpeksów i przerabiał je na swoje modowe konstrukcje. Zauważyłam, że to, co ja robiłam jako dziecko, jest społecznie akceptowane i doceniane przez wielki świat mody, że o tym się pisze, na przykład w magazynach „Vogue” czy „Elle”. Zaczęłam wtedy świadomie robić to, co wcześniej robiłam bezwiednie. Korzystałam ze zgromadzonych przez lata szmat, które leżały na strychu, które kupowałam w lumpeksach nie wiedząc, co z nimi dalej robić. Chodziłam po wystawkach, po ludziach z grupy „Uwaga! Śmieciarka jedzie”, którzy oddawali to, co im zalegało. Były to poplamione ciuchy, skraweczki materiałów, które mi się podobały, więc je przechowywałam i się z nimi przeprowadzałam, jak z jakimiś skarbami. Wtedy te śmieci, które inaczej musiałabym wyrzucić, zaczęłam już świadomie zamieniać w modę. I teraz skupiam się na modzie i na tym, żeby jak najwięcej materiałów przerabiać, informować o tym, jak gigantycznym problemem jest nadprodukcją. 

Czemu Ty, jak przechodzisz obok góry szmat, to nie możesz się pohamować i zawsze musisz coś z tej góry zabrać?

Bo przeraża mnie takie marnotrawstwo! Już w gimnazjum, gdy miałam 15 lat i jeździłam do Krakowa do galerii handlowej, to wydawało mi się, że coś jest nie tak, że tych szmat jest jakaś potworna ilość. A wtedy sieciówki miały dobrą jakość, więc t-shirt nosiłam przez 3 lata albo i przez 8, a nie do trzeciego prania. Wtedy się w ogóle nie mówiło o nadprodukcji. Dopiero po latach zaczęłam o niej czytać – o tym, ile rzeczy idzie na wysypiska, ile się marnuje zasobów ludzkich i planety. Bawełna to jest tkanina naturalna, a poliester przecież powstaje z ropy naftowej, więc to są zasoby naturalne! Gdy wyrzucamy ubrania, wszystko się marnuje i jest gigantycznym obciążeniem dla planety. Więc byłam tym wtedy bardzo przejęta i myślałam, że moje działania typu wyciąganie ze śmietników są bardzo istotne i pomocne dla planety. Im bardziej się wdrażałam w ten temat, tym lepiej rozumiałam, że jest to działanie na skalę mikro, bardziej symboliczne niż o realnym wpływie. Teraz wiem, że mój upcykling i projekty modowe same w sobie niewiele zmieniają. Co robią, to inspirują ludzi i pokazują, że ten drugi obieg i drugie życie rzeczy mogą być cool, a nawet lepsze niż produkcja masowa. 

Gdy tylko ekologia wypłynęła na powierzchnię masowej świadomości, natychmiast pojawił się jej zły bliźniak greenwashing. Jak to wygląda z Twojej perspektywy?

No wkurzam się, bo dla kogoś, kto się nie interesuje tematem i nie drąży, ta „zielona metka” z informacją, że ciuch jest w 0,5 proc. ze zrecyklingowanego poliestru, jest usprawiedliwieniem. Daje poczucie, że kupowanie takiego produktu to nie konsumpcyjne zadowalanie się, a „ratowanie świata”. Greenwashing trafia do ludzi, którzy i tak nie byli zainteresowani tematem, a zielona metka jest usprawiedliwieniem dla nowych zakupów. 

Czy w starcie Twojej marki Ciemięga Trash Couture pomogła wystawa „Nowej Kolekcji” Domu Mody Limanka w Muzeum Sztuki w Łodzi, która była takim swobodnym upcyklingiem kolekcji muzealnej i dzieł uznanych artystów?

Przed kolektywem Dom Mody Limanka funkcjonowałam sobie w Internecie jako taka undergroundowa influencenka, śmieszna dziewczyna z kanału lajtowylajt, robiąca stylizacje na kontrowersyjne tematy. Po kolektywie, po romansie z instytucjami kultury, pojawiła się moja marka Trash Couture, czyli „wysokie krawiectwo ze śmieci”. Moi klienci to są moi fani z YouTube’a, bo jeszcze przed kolektywem prowadziłam kanał, na którym pokazywałam stylizacje z lumpeksu na różne okazje, w stylu „stylizacja za 5 złotych na chrzciny” albo „stylizacja na grobbing”. Więc to właśnie moi fani z YT byli pierwszymi klientami. Jednak praca w Domu Mody Limanka, który był trochę żartem przekształconym w coś poważnego, wystawy w Muzeum Sztuki i w Zamku Ujazdowskim, czyli w ważnych instytucjach, to było coś dużego. To nas uwierzytelniło jako twórców. Mieliśmy wywiady do „Vogue’a”, „Elle” czy dla radiowej Trójki. Wtedy zrozumiałam, że chcę żyć z tego, co kocham i w czym widzę sens. Tak bardzo mnie to pochłonęło, że postanowiłam te upcyklingowe ubrania sprzedawać, zarabiać na nich, by móc robić już tylko to. Bo tylko w tym widzę sens. 

Jaki więc masz na siebie pomysł?

Trzy lata temu wymyśliłam Trash Couture, czyli taki projekt, który łączy przeciwieństwa. Houte Couture to ekstrawaganckie krawiectwo z najwyższej jakości materiałów, unikatowe, ręcznie robione, dopracowywane przez wiele osób, niedostępne dla przeciętnego człowieka. A ja sobie wymyśliłam takie krawiectwo ze śmieci. Już byłam w tzw. normalnej pracy, np. w biurze architekta. Szycie było wtedy moim hobby. Zbyt mnie to męczyło. Byłam nawet w Łodzi na drugim roku studiów magisterskich na architekturze, ale potrąciła mnie kobieta, gdy jechałam na rowerze, złamałam rękę i uznałam, że to jest idealny moment, żeby skończyć chodzenie na studia. Potem pojawił się Dom Mody Limanka. Z marką wystartowałam, gdy rozwiązaliśmy nasz kolektyw i w ten sposób do moich youtube’owych fanów dołączyli fani DML. Najwięcej klientów doszło podczas pandemii, kiedy poświęcałam się tylko Trash Couture.

Zaczęłam też szyć maseczki: koronkowe, komunijne, jedwabne, bo miałam tyle tych materiałów! Pomyślałam, że może ludzie chcieliby nosić na twarzach coś ładnego, a nie jakieś dziadostwo brzydkie, którego było wtedy dużo. Potem przeszłam program dotacyjny i zmieniłam hobby w legalny biznes. To jest sens mojego życia i nie będę tego robić przy okazji. Szyję rzeczy ze ścinków od podstaw, ale też korzystam z gotowych ubrań z lumpeksu, które przerabiam po swojemu – dodaję własne grafiki czy naszywki. Kupują to ludzie młodzi z „normalną” pracą albo ci, którzy się interesują drugim obiegiem. Cały czas staram się coś wymyślać, dbając, żeby jednak nie zatrać idei upcyklingu. Bo bardziej chodzi tu o ideę niż o jakieś niesamowite bogacenie się. 

Rozmawiała Karolina Drożdż

karolinamimochodem.pl